YEZZ - NAJLEPSZA SPACERÓWKA NA ŚWIECIE

YEZZ - NAJLEPSZA SPACERÓWKA NA ŚWIECIE

Jestem mamą trójki dzieci. Każde z moich dzieci jeździło innym wózkiem, ale jest jeden model spacerówki, z którego korzystało każde z nich. Właśnie pisząc ten post uświadomiłam sobie, że jest tylko jeden wózek, który zawsze mogę polecić, który wiem, że się sprawdzi, który jest naprawdę tym najlepszym. Wózków, które lubię jest  kilka, ale do każdego z nich mogłabym mieć jakieś dodatkowe wymagania. Do tego jednego nie. Zaraz Ci opowiem o jakim wózku mowa i dlaczego jest dla mnie taki wyjątkowy. Najpierw jednak poproszę Cię o przeczytanie mojego pierwsze wpisu o spacerówce, którą testowałam z Matyldą. Tam zobaczysz najfajniejszą spacerówkę w szczegółach, w tym wpisie zobaczysz ten sam wózek w praktyce. 


Dlaczego ponownie zdecydowałam się na ten sam wózek?

Wybrałam Quinny Yezz kolejny raz, bo jest wyjątkowy. Lekki jak piórko - waży tylko 5 kg. Mały - nie znalazłam miejsca w domu, w którym by się nie zmieścił - może leżeć, może też być postawiony pionowo. Latawiec - tak często słyszałam to określenie, że sama zaczęłam je używać - można go nosić na ramieniu, co po pierwsze jest mega wygodne, a po drugie wygląda jakbyśmy faktycznie nosili latawiec. Materiał - tkanina wodoodporna, z której jest wykonany, to jest coś za co ja - matka będę dziękować, nie ma plamy, która na nim zostanie. Łatwość prowadzenia - jest zwinny, dzięki elastycznym kółkom prowadzi się na prawdę bardzo lekko. Ponadto wygodne, hamakowe siedzisko, kieszonka na drobiazgi, daszek przeciwsłoneczny. Dla mnie wózek, który mogłabym chwalić i chwalić, bo naprawdę nie znalazłam wad. Na wszystko mam w nim rozwiązanie, nawet na brak rozkładanego siedziska, że niby dziecko w nim nie ma możliwości drzemki. 



Na koniec chciałabym Ci jeszcze opowiedzieć historię naszego poprzedniego modelu. Yezz ma obciążenie do 15 kg - Matylda jeździła w nim na pewno do tej wagi, Kajetan też. Nasza stara spacerówka była też przez moment dla Kai, ale podczas jednej z wycieczek został uszkodzony. Nie ma jednak, co narzekać, bo dzięki temu Kaja ma nowy wózek, a ja mogę się cieszyć nowym kolorem. Każdy skorzystał. Tak już zupełnie na koniec chciałam powiedzieć, że najlepszą rekomendacją powinno być dla Ciebie to, że kolejny raz wybrałam ten sam model. I szczerze mówiąc, to nie wyobrażam sobie, żebym mogła mieć inny, ostatni wózek dla moich dzieci. Aaa i jeszcze jedno, wiem, że dla wielu z Was kółka będą za małe i nie da się z nich korzystać w lesie i ok, niech tak będzie, ale jak sama zaczęłam korzystać z tej spacerówki, jak sama zaczęłam w niej wozić dzieci, to zrozumiałam, że każdy z nas wybiera wózek według swoich potrzeb i jeśli ja szukałabym wózka terenowego, to raczej skupiłabym się na innych modelach Quinny. Yezz, to idealny wózek do miasta, na wycieczki, do podróży. Nie da się z jednego wózka wyczarować wielu zastosowań.

ODDAJ MOJE CYCKI!

ODDAJ MOJE CYCKI!

Na początek musimy coś ustalić. To, jak karmisz, to Twoja sprawa. Nikomu nic do tego. Najważniejsze jest to, żeby dziecko nie było głodne, a to czy dostanie mieszankę, czy mleko z piersi, nie ma absolutnie znaczenia. O, może tak. Każde z moich dzieci karmiłam piersią - co dziecko, to dłużej. Wiem, że się da, mimo bólu, przeszkód i innych przygód - można. Nie oczekuj więc ode mnie, że powiem: "odstaw od piersi i daj butelkę". Tak samo nie możesz oczekiwać od mamy, która karmi butelką, że załamie się, bo nie karmi piersią. No nie. Każda mama podejmuje swoje decyzje, możesz się z nimi zgadzać, możesz mieć inne zdanie - jednak dopóki ta sama mama nie poprosi Cię o pomoc, to nie rób nic na siłę. Czy nam się to podoba, czy nie, to jesteśmy różne. Nie musimy akceptować swoich wyborów, ale warto je szanować - warto szanować siebie nawzajem. Opowiem Ci dziś historię karmienia piersią Kai. Opowiem Ci, jak trudno odstawia się od piersi dwulatka i ile to zajmuje. Wszystko to, co opiszę - sprawdziło się przy moich dzieciach, u Ciebie może być zupełnie inaczej. Każdy sposób jest dobry, jeśli się sprawdza. Jeśli nie cierpi dziecko, jeśli rodzicom to odpowiada.

Zacznę od bredni na temat karmienia piersią. Rozumiem, kiedy babcie, które nie muszą wnikać w jakieś zalecenia próbują podpowiedzieć, rozumiem, kiedy ktoś nie wie, ale chce się dowiedzieć i pyta. Nie rozumiem, kiedy lekarze/położne nie aktualizują wiedzy, kiedy opowiadają takie historie, że można je obalić jednym zdaniem. Ja takim osobom nie zaufam. Jest tyle źródeł, tyle zaleceń, że owszem, trudno to czasem ogarnąć. Z drugiej zaś strony dostęp do wiedzy mamy nieograniczony, wystarczy wpisać hasło w wyszukiwarce, znaleźć wiarygodną stronę i przeczytać. Tyle. A jeśli na jakiś temat nie mamy wiedzy, to się nie wypowiadajmy, bo po pierwsze wprowadzamy w błąd, po drugie zupełnie nieświadomie możemy zrobić krzywdę. Podkreślę może jeszcze jedno - piszę o zwykłym przebiegu karmienia piersią, nie pisze na temat przypadków medycznych, które się zdarzają, bo nie mam wiedzy na ten temat i nie mogę się wypowiadać. Na pewno każda z mam karmiących piersią słyszała:

  • po 6 miesiącu życia należy dziecko odstawić - no nie, do szóstego miesiąca karmimy wyłącznie piersią, później zalecenia są takie, żeby karmienie kontynuować do drugich urodzin albo dłużej i jednocześnie rozszerzać dietę,
  • po roku w cyckach jest woda - nie ma, bo gdyby tak było, to zagłodziłabym Kaję, przez jakieś 3 miesiące miała okres, kiedy więcej piła mleka, niż jadła normalnego jedzenia,
  • mleka jest za mało, a dziecko się nie najada - mleko produkuje się proporcjonalnie do potrzeb dziecka, im więcej dziecko ssie, tym więcej mleka jest w piersiach,
  • dziecko ciągle płacze przy piersi - dziecko jest człowiekiem i ma tak samo jak my różne nastroje, różne dni i różne etapy, nie zakładaj od razu, że płacze przez pierś,
  • karmisz tak długo, że na pewno będziesz miała problem z odstawieniem, na bank -  a nawet jeśli, to to jest mój problem, jakoś sobie poradzę. 

Nasze dwa lata

Kiedy byłam w ciąży z Matyldą, nawet nie pomyślałam, że karmienie piersią może być jakimś problemem. W ogóle nie miałam w głowie myśli, że nie będę karmić. Oczywiście zabezpieczyłam się butelkami i wszystkimi innymi akcesoriami. Przydały się, kiedy Mati od piersi odstawiłam. Przy Kajetanie kupiłam jedną butelkę, której nie użyłam wcale. Dla Kai nawet nie oglądałam butelek, nie miałam nic. Dostałam jedną od przyjaciółki, nie rozpakowałam jej. Oddałam dalej. Kaję w szpitalu przystawiłam od razu, wiesz - kontakt skóra do skóry, wspólny czas, tulenie. Pięknie ssała. Problem miała pierwszej nocy, kiedy przez sen nie mogła złapać piersi. Krzyczała na cały oddział. Położna bez mojej wiedzy podała jej kilka łyków mieszanki - najpierw się zagotowałam, chciałam powiedzieć, że co to ma być, że jak to, ale odpuściłam. Stwierdziłam, że ten jeden raz nic nie zmieni, a Kaja i tak będzie piła moje mleko. W domu było coraz lepiej, wiadomo - nawał, bolące brodawki sutkowe, ale wszystko w granicach normy. I tak sobie żyliśmy. Nie miałam żadnego planu, nie zastanawiałam się, jak długo będę karmić. Spałyśmy razem, siedziałyśmy razem, kiedy była taka potrzeba. pierś była dobra na wszystko. Rozszerzanie diety po 6 miesiącu, pierś jednak była podstawą żywienia do roku. Po roku Kaja też głównie piła mleko. Kiedy minęło 18 miesięcy, to stopniowo zaczęłam odstawiać Kaję od piersi w ciągu dnia, aż doszłyśmy do momentu, kiedy piła nocą i na drzemki. I nagle chwilę przed drugimi urodzinami Kaja przestała spać w dzień, więc piersi w dzień też nie było. Zostały noce, a wiadomo, że te noce były uciążliwe, bo czasami Kaja potrzebowała dosłownie na kilka sekund, ale dość często. I nagle przyszedł moment, kiedy byłam gotowa i wiedziałam, że to koniec. Oczywiście odczekałam na moment, kiedy będę mogła się poświęcić Kai, bo spodziewałam się płaczu, nieprzespanych nocy, złości i afer. Przez cały dzień mówiłam Kai, że dziś już piersi nie będzie, że mleka już nie ma. Wieczorem zjadłyśmy kolację i poszłyśmy spać. Zamiast piersi zaproponowałam wodę, było trochę marudzenia, chwila płaczu, ale tak naprawdę nie było większego problemu. Wiadomo, że w ciągu dnia Kaja wtedy potrzebowała mnie bardziej, a w nocy spała na mnie jak noworodek, ale po kilku dniach nie było już żadnego problemu. I o dziwo w nocy było Kai łatwiej zrozumieć, że piersi nie ma, niż wieczorem podczas zasypiania. Nie było ani trudno, ani ciężko, ani problematycznie. Było bardzo dobrze. Karmiłam Kaję 25 miesięcy. Po odstawieniu butelki i mieszanki nie podawałam.

Jeśli miałabym napisać jedną i najcenniejszą radę dla mam, które właśnie zbierają się do odstawienia dziecka od piersi, to powiedziałabym, że najważniejsza jest gotowość mamy, bo są różne powody, dla których podejmujemy taką decyzję, ale jeśli mama będzie gotowa i będzie tego chciała, to na pewno sobie poradzi. Mimo wszystko. Najgorzej, kiedy mama próbuje, dziecko się buntuje i mama się poddaje. Wtedy pojawia się frustracja, zmęczenie i niechęć. Nie możemy być męczennicami. Rodzicielstwo może być fajne i łatwe, tylko sami nie możemy sobie wszystkiego komplikować. 

Każda z nas ma obawy, boimy się tego, czego nie znamy. Czarne wizje - są tylko w naszych głowach. Rzeczywistość często sama się klaruje, dzieci pięknie się dopasowują, a nasze lęki okazują się niepotrzebne. Boimy się drzemek, śniadań, nieprzespanych nocy. Boimy się płaczu, emocji i tego, że nie damy rady. Kombinujemy, wymyślamy, a czasami wystarczy tylko chcieć. Odstawiałam od piersi całą trójkę sama, nigdy nie potrzebowałam niczyjej pomocy. Nigdy nie uciekałam, nie wyjeżdżałam, czy smarowałam piersi jakimiś specyfikami. Matylda miała 11 miesięcy i wbrew pozorom odstawić mi ją było najtrudniej, ale to też moje pierwsze dziecko, więc zupełnie inna droga do przejścia. 

Pamiętam, kiedy na porodówce konsultantka laktacyjna zapytała mnie, czy mam dzieci i czy karmiłam piersią. Odpowiedziałam, że tak, że Kajetana karmiłam 18 miesięcy, a Kobieta spojrzała na Kaję i powiedziała: "ooo, dziewczynko, widzisz, jaka piękna przygoda Cię czeka". Wiara w nas, w mamy jest naprawdę bardzo ważna. Dodaje skrzydeł, a każda mam po porodzie chce być zauważona. To normalne. 

JAK WY SIĘ MIEŚCICIE W TAKIM MAŁY MIESZKANIU?

JAK WY SIĘ MIEŚCICIE W TAKIM MAŁY MIESZKANIU?

To pytanie słyszymy najczęściej. I dopóki było zadawane ze zwykłej ciekawości, to nie stanowiło problemu, ale od jakiegoś czasu słyszymy je w kontekście - dlaczego nie myślicie o czymś większym, swoim... Zawsze wtedy mam ochotę odpowiedzieć: "skąd wiesz, że nie mamy żadnych planów?". Schemat jest taki, że wszystko powinno być po kolei. Powinno - właśnie. Według kogo powinno? Bo Ty tak uważasz, albo bo Ty tak żyłeś? Życie nauczyło mnie pokory. Nauczyło mnie, że są sprawy, których nie należy przyspieszać. Nie lubię działać pod czyjąś presją, jeśli chodzi o nasze życie. W życiu nie pozwolę na to, żeby ktoś dyktował mi etapy naszego życia. Prędzej zacznę milczeć, niż żyć taj, jak ktoś tego oczekuje. Jesteś w związku - kiedy ślub? Jesteś po ślubie - kiedy dziecko? Jest jedno - kiedy drugie? Masz dom - kiedy lepsze auto? Tak zostaliśmy nauczeni, takie są przekonania i według większości tak być powinno. No nie, nie powinno, bo każdy ma prawo do swoich decyzji. Każdy ma prawo do swojej drogi. I nie, nie mówię, że całe życie będziemy wynajmować mieszkanie, a kasę przeznaczymy na podróże. Nie mówię też, że nie mamy żadnych planów. Po prostu, żeby się zobowiązać, to trzeba mieć pewność. Tyle. 



I teraz odpowiadając na tytułowe pytanie. Mieścimy się, a nawet mamy sporo miejsca. Nie mamy sypialni, ale bez niej też jest ok. Powiem więcej - dzięki temu, że miałam możliwość mieszkać w małych gniazdkach i w nieco większym metrażu, to wiem, że wielki dom nie jest mi do niczego potrzebny. Im więcej miejsca, tym ludzie bardziej się od siebie oddalają, bo każdy jest w swoim kącie. Nie wyobrażam sobie starości w wielkim domu, dla mnie to koszmar - te puste pokoje, cisza, brak czyjejś obecności. Żyjemy w czasach, kiedy nie mieszka się już na kupie. Każdy usamodzielnia się i "idzie na swoje" - zwłaszcza, kiedy zakładamy rodziny. Chcemy być samowystarczalni, chcemy czuć autonomię, nie potrzebujemy rad, chcemy sami popełniać błędy i na nich się uczyć, bo nikt za nas życia nie przeżyje. 

To nie jest tak, że czasem nie potrzebujemy więcej przestrzeni, potrzebujemy. Zwłaszcza dzieci, kiedy targają nimi trudniejsze emocje i słyszę głośniejsze: "wyjdź stąd, chce pobyć sama". Rozumiem to i staram się stwarzać warunki dla każdego z nas, choć wiadomo, że my rodzice musimy sobie radzić inaczej, bo pomieszczeń jest za mało, żeby każdy mógł pobyć sam. Pokój dzieci jest malutki, wcześniej był głównie do zabawy, teraz, kiedy w domu jest uczennica, to koniecznością stało się miejsce do nauki. No, a jak biurko dostała Matylda, to i Kajetan upomniał się o swoje miejsce. Poprzestawialiśmy, pokombinowaliśmy i nawet dla Kai jest miejsce do siedzenia. Da się. Owszem, dzieci mają ograniczone miejsce do zabawy, ale świetnie sobie radzą. Klocku układają na biurkach, na podłodze budują klatki dla dinozaurów, a Kaja najczęściej bawi się u nas, o ile w ogóle się bawi, bo to egzemplarz, który woli żyć, niż marnować czas na zabawę. Zdaję sobie sprawę z tego, że dzieci są coraz starsze i będą potrzebowały swojego miejsca, ale mamy jeszcze chwilę czasu i na pewno wykorzystamy ją w odpowiedni sposób, żeby wilk był syty i owca cała. 

Jest kilka zasad, które musimy przestrzegać, żeby funkcjonować w małym mieszkaniu:
  • systematycznie usuwać niepotrzebne rzeczy, tu pole do popisu ma mój minimalizm - jak sprzątam w szafach, to jakbym sprzątała w życiu, uwielbiam wyrzucać, oddawać, sprzedawać, przeglądać, oczyszczam w ten sposób naszą przestrzeń i swoją głowę, 
  • nie mamy zbyt dużo ubrań, butów, swoich rzeczy - każdy ma tyle, ile potrzebuje, jak jest za dużo, to robimy przegląd i oddajemy dalej, 
  • sprzątanie, nie ma mowy o fotelu z suchym praniem, nie ma opcji na składowiska rzeczy - musi być porządek, wszystko musi mieć swoje miejsce i wszystko musi być robione na bieżąco, uwierz mi, że wystarczy jeden dzień, żeby zrobić totalny bałagan w mieszkaniu, a kiedy z jakiegoś powodu nie ogarniemy od razu, to wszystko się piętrzy w mgnieniu oka,
  • zabawki - zawsze odkładamy na miejsce, oddajemy to, czego nie używamy, przed jakimiś większymi okazjami, kiedy wiemy, że będą prezenty, zawsze robimy porządek, żeby było miejsce na nowe, 
  • szafki - miejsca do przechowywania muszą być zabudowane, żeby jak najmniej leżało na wierzchu, żeby nie zagracać przestrzeni, im mniej na wierzchu, tym pomieszczenia stają się bardziej przestronne.

Znasz już nasze podejście, sposoby i plany, choć może te nie do końca. Pokażę Ci teraz jak w tym małym pokoiku dzieciaków ustawiłam biurka i jak cała trójka się w nim mieści. Kaja przy swoim stoliczku siedzi sporadycznie, dlatego póki co nie inwestowałam w nowe meble dla niej. Kajetan ma nowe krzesło i moje stare biurko, które okazało się dla niego ideałem. No i Matylda, nasza uczennica - potrzebowała najwięcej przestrzeni. Biurko jako jedyna dostała nowe, ma też nowe krzesło. Podstawki z pudeł dla dzieciaków okazały się świetnym pomysłem. Nie chcieliśmy inwestować w wypasione krzesła, właśnie z tego względu, że pewnie za jakiś czas każde z nich będzie miało swój pokój. 








Koniecznie dajcie znać, jak Wam się podoba i co myślisz o wspólnych pokojach dzieci. Razem ze sklepem EDINOS przygotowaliśmy dla Was kod rabatowy -50zł po wpisaniu kodu edinos50 przy zakupach za minimum 299 zł. Kod jest ważny dla pierwszych 20 zamówień. Zerknijcie na stronę sklepu, jestem pewna, że każdy z Was znajdzie tam coś dla siebie. 
KŁAMSTWO, NIENAWIŚĆ

KŁAMSTWO, NIENAWIŚĆ

Wiem, tytuł jak w tanim filmie, ale to co Ci dziś opowiem, to trochę jak historia serialowa. Gdyby opowiadał mi to człowiek, którego nie znam, to pomyślałabym, że takie rzeczy nie dzieją się naprawdę. Długo nosiłam się z zamiarem napisania czegokolwiek. Nawet w tej chwili nie jestem pewna, czy to dobry moment, choć wiem, że jestem gotowa. Kilka dni temu pierwszy raz poczułam się wolna i spokojna. Tego spokoju brakowało mi przez ostatnie lata. To nie będzie łatwa opowieść. Nie spodziewaj się szczegółów, to zbyt intymne, jednak myślę, że ogólniki dają do myślenia i pokażą drugą stronę medalu.


Nigdy nie byłam dziewczyną, którą lubi się za uśmiechać, którą lubi się, bo jest miła, sympatyczna. Na pierwszy rzut oka jestem niemiła, zadufana w sobie. Zdecydowanie zyskuję przy bliższym poznaniu. Najpierw zawsze obserwuję, słucham, jestem z boku. Ktoś, kto mnie nie zna, oceni mnie po minie, po wyglądzie, po tym, co usłyszy od drugiego człowieka, co zobaczy w skrawkach na insta. Moi najbliżsi zawsze mówią, że każdy, kto mnie zna, nie uwierzy w brednie, które słyszy na mój temat. Ale wiesz, jeśli słyszysz coś raz, to olewasz, ale gdy to samo słyszysz po raz piąty, to w pierwszym odruchu zaczynasz się zastanawiać, co z Tobą jest nie tak. I tak było ze mną. Choć znam swoją siłę, wierzę w siebie i swoje możliwości, to jednak zwątpiłam. Ścisk w żołądku, strach, lęk, smutek i maska na twarzy - to moja codzienność. Czasem tylko pękałam. Nie broniłam się, bo wiedziałam, że nie warto. Zaakceptowałam sytuację i żyłam sobie dalej. Stawałam się coraz bardziej obojętna. Aż nagle, przyszedł dzień, kiedy miałam totalny luz. W jednej chwili zdałam sobie sprawę, że to koniec. To był moment, kiedy wiedziałam, że przepracowałam wszystko to, co wcześniej tak bardzo mnie bolało. Pomyślałam wtedy: "wracaj Karolina". Na mojej drodze przez ostatni rok pojawiali się ludzie, którzy mimochodem chcieli mi pokazać, ile jestem warta, nie widziałam tego. Nie dostrzegałam. Bałam się pisać, bałam się być tutaj. Nie chciałam prowokować, chciałam spokojnie żyć. Wyznaczyłam sobie maleńkie cele. Kroczki tak małe, że dla wielu z Was nie byłyby one żadnym wyznacznikiem. Zdecydowałam. Koniec. Wracam.


Otwieram się za szybko, zbyt dużo daję z siebie. Jestem tolerancyjna, staram się zrozumieć każdy punkt widzenia. Usprawiedliwiam innych. Wierzę, że ludzie są dobrzy, że chcą się zmienić. Nie zakładam z góry złych intencji. I zawsze, absolutnie zawsze okazuje się, że jestem naiwna, że wybaczam zbyt łatwo i zbyt często. Przywiązuję się do ludzi, angażuje się, oddaje całą siebie. Dużo czasu zajęło mi, żeby nauczyć się stawiać granice, żeby się wyłączyć i odejść od ludzi, którzy nie zrobiliby dla mnie nic. Oczywiście, jak postawiłam granice, to okazało się, że się zmieniłam i jestem inna, nie da się ze mną żyć. No trudno. Jak się nie da, to nie żyjmy razem. Tyle. 


Mam radar. Przekazała mi go Moja Mama. Wyczuwam ludzi na odległość, ale zawsze daje drugą szanse. Dawałam, daję i pewnie dawać będę. Mimo że wszystkie znaki na niebie mówiły, że cierpieć będę ja. Mimo, że dziewięć z dziesięciu osób mówiło mi, żebym odpuściła, olała, a już na pewno uważała. Postanowiłam inaczej, co prawie doprowadziło do tragedii. Dlaczego? Dlatego, że doszło do momentu, kiedy to ja przestałam lubić siebie za to, co ktoś o mnie mówił i myślał. Ilość łez, które wylałam, ilość nocy, których nie przespałam. Nie wiem, czy znasz ten stan, kiedy jest z Tobą tak źle, że jedyne o czym myślisz, to jak najprostsze rozwiązanie, choćbyś miała cierpieć i do końca żyć inaczej niż zakładałaś. Drugi raz w życiu byłam w miejscu, z którego sama nie wiem, jak się wygrzebałam. Przełomem był list, który napisałam do bliskiej mi osoby - pisałam tam wszystko, straszne rzeczy, moje odczucia, emocje, które towarzyszą mi każdego dnia, pisałam rzeczy, których teraz się boję - listu nie wysłałam, ale kiedy się wyciszyłam, to przeczytałam go jeszcze raz, stwierdziłam wtedy, że list pisałam sama do siebie, bo tak bardzo potrzebowałam wsparcia, tak bardzo chciałam się pogłaskać. Nie wstydzę się tego, co w nim było. Wstydzę się jedynie tego, że pozwoliłam komuś na doprowadzenie mnie do takiego stanu. Do takiego stanu, że gdyby trwał dłużej, albo gdybym nie była tak silna, jak jestem, to mogłabym zrobić rzeczy, których konsekwencje mogłyby być moim życiowym dramatem. Kiedyś byłam furiatką - reagowałam głośno i intensywnie, teraz wiem, że to obojętność jest najgorsza, była moją bronią i pomogła mi przetrwać. Pomogła mi też rozmowa, kiedy się otworzyłam i powiedziałam wprost, że dłużej nie dam rady. Ta rozmowa uświadomiła mi, że nie jestem sama, że zawsze mam jakieś wyjście. Z perspektywy czasu wiem, że zawsze kiedy myślę, że to jest najgorszy moment w moim życiu, to po chwili okazuje się, że to tylko moment. On mija.


To była długa droga, długi proces, to na pewno jeszcze potrwa, ale chcę, żebyście wiedziały, że każdy się z czymś zmaga, że nikt nie może Was krzywdzić, a jeśli to robi, to należy się odciąć, bo jak ktoś skrzywdził raz, drugi, trzeci..., to będzie to robił już zawsze.  Pomału odzyskuję skrzydła i próbuję wznieść się do góry.. Pojawiły się plany, małe cele. Idę swoją drogą. W swoim tempie. Tak jak chcemy my. Nie ktoś. My. 


Na koniec chcę Ci powiedzieć jeszcze jedno. Władza jest przereklamowana. Brak kontroli doprowadza do szaleństwa. Chora miłość przeradza się w nienawiść. Strata jest zawsze po coś. Kiedy, ktoś mierzy Cię swoją miarą, to tak naprawdę pokazuje, jaki jest słaby. Kiedy przestajemy lubić ludzi, to nie będziemy w stanie zadbać o siebie. Kiedy ktoś Cię zastrasza, to próbuje swoich sił. Odpuść. Nie warto. Pamiętaj. Bądź ważna sama dla siebie. To, jak ktoś Cię postrzega nie jest żadnym wyznacznikiem, bo zawsze, absolutnie zawsze, kiedy ludzie się do Ciebie zbliżą, to zrozumieją. Nie zabijaj się, nie udowadniaj niczego na siłę. Potrzebny jest czas. 

ODPIELUCHOWANIE TRZECIEGO DZIECKA

ODPIELUCHOWANIE TRZECIEGO DZIECKA

Zero spiny. Zero parcia. Zero stresu. No, może poza jednym - gotowością Kai. U mnie temat odpieluchowania pojawia się co kilka lat, bo jakoś tak wychodzi, że kiedy jeden maluch wychodzi z pieluch, to pojawia się kolejne dziecko. I tak się kręci. Nie jestem specjalistką, piszę tylko na podstawie swojego doświadczenia. Choć uważam, że właśnie dzięki temu, że będę to przechodzić już któryś raz, to mogę się wypowiedzieć. Wiem na pewno, jakich błędów nie popełniać. Nie opowiem Ci żadnych spektakularnych historii, bo z Matyldą i Kajetanem poszła gładko, szybko i przyjemnie. Co zafunduje mi Kaja, to się dopiero okaże. 



Dużo się mówi o gotowości dziecka do odpieluchowania, a co z rodzicami? Powiem Ci szczerze, że przy tym całym procesie najważniejsze dla mnie było to, czy mi się chce, czy nie. Pamiętam, jak to było pierwszy raz. Kiedy zaczynałam z Matyldą - wymagało to ode mnie sporo czasu i chęci, teraz jest jeszcze dwójka dzieci do ogarnięcia, więc na pewno nie będzie łatwiej, ale myślę sobie też, że jak przyjdzie ten dzień, kiedy faktycznie zdejmiemy pampersa, to pójdzie w miarę szybko, bo Kaja gotowość wykazuje już od jakiegoś czasu. Póki co, pieluszki jednorazowe są nadal w użyciu. Mieliśmy okazję przetestować nowe chusteczki i pampersy Huggies. Chusteczki nawilżane tej firmy stosowałam przy Mati, kiedy była mała, pieluch używałam pierwszy raz. Jestem z nich naprawdę zadowolona, bo jakościowo, to rewelacja, są mega chłonne i bardzo dobrze skrojone. Mają świetną gumę w tylnej części, która jest też porządnie elastyczna. Poza tym na plecach, gdzie jest właśnie ta guma nie ma warstwy żelowej, co świetnie się sprawdza, bo nie powoduje, że pampers jest wypełniony po brzegi. I choć pieluszki są u nas w tej chwili cały czas w użyciu, to mam zamiar w końcu zacisnąć zęby i wziąć się za porzucanie pieluszki przez Kaję. Najważniejsze jest jednak to, że ja naprawdę nie mam z tym problemu, że trzylatek nosi jeszcze pampersa. Niech nosi. Każde dziecko jest inne, potrzeby każdego rodzica też są inne. Tyle. 



Kiedy słyszę historię o dzieciach, które są niby odpieluchowane, a później w towarzystwie co 5 minut pada pytanie, czy dziecko chce siku, to zastanawiam się, czym dla rodziców jest porzucenie pieluchy. Czy faktycznie mają takie parcie, bo tego od nich oczekuje społeczeństwo, czy zakładają dzieciom majtki, bo to już czas? Nie wiem. Dla mnie odpieluchowane dziecko w dzień jest w stanie samo komunikować swoje potrzeby, nie mówię tu o sytuacjach, kiedy się zabawiło i naprawdę długo w toalecie nie było, albo kiedy przebiera nogami i rodzic ewidentnie wie, że to już czas. Napisałam w dzień, bo nocne odpieluchowanie, to inna bajka. Nic na siłę, bo można dziecko wyuczyć, ale z faktyczną potrzebą nie ma to zbyt wiele wspólnego, zwłaszcza, kiedy rodzic musi łapać mocz w locie, bo za punkt honoru wziął sobie zdjęcie pieluchy przed drugimi urodzinami. No bez sensu. Tym bardziej, że zbyt szybkie odpieluchowanie może też wyrządzić krzywdę, ale o tym niech mówią specjaliści. Kiedy dziecko jest gotowe, to sam proces naprawdę potrwa krócej. Nie dajmy się presji. 

Jak to było u nas?

Matylda - odpieluchowana przed drugimi urodzinami. Też bez presji. Po prostu założyłyśmy majtki i poszło. Odpieluchowała się w kilka dni, tak naprawdę od pierwszego siku, które poleciało po nogach wiedziałam, że to czas, bo potrafiła przytrzymać wypływanie moczu. Jak to zrobiłam? Zapytałam, czy chce ubrać majtki. Chciała. Miałam takie z ulubioną postacią z bajki, więc tym bardziej było atrakcyjnie. Nocnik miała najzwyklejszy. Za pierwszą dwójkę do nocnika dostała puzzle, wiem, że to nie powinno być traktowane jako coś, co nagradzamy, ale Matyldę motywowało i odniosłyśmy sukces. Pieluszkę na noc pożegnała może miesiąc później. Rewelacja.

Kajetan - miał prawie 3 lata. Były wakacje, było ciepło. Biegał bez majtek na działce i podobało mu się, że sika. Odpieluchował się w tydzień. Wpadki zdarzały się, kiedy się zabawił. Kiedy chciał przeciągnąć zabawę, oglądanie bajki, czy inne absorbujące zajęcie. Do przedszkola poszedł już bez pampersa. Na noc pieluchę ściągnęłam Kajtkowi po dwóch tygodniach. Brawo.

Kaja - kiedy? Nie wiem. Gotowa jest. Pokazuje to każdego dnia. Problem jest we mnie, bo mi się nie chce. Chociaż wiem, że przeciągać nie chcę i nie mogę. Także trzymajcie kciuki za mnie, bo o Kaję się nie martwię. Da dziewczyna radę. 

Na koniec rzucę tylko, że przy odpieluchowaniu trzeciego dziecka już się wie, że się da, nie ma się większego ciśnienia, czeka się na sygnał i odpowiedni moment. I jakoś to jest. 



CO CHCESZ MIEĆ W TYM ROKU NA DZIAŁCE?

CO CHCESZ MIEĆ W TYM ROKU NA DZIAŁCE?

Kilka dni temu, kiedy mróz odpuścił, a śnieg zaczął znikać, Dominik zapytał, co w tym roku sadzimy na działce. Zdziwiłam się, że już, że teraz, bo przecież jeszcze jest zima, ale po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że z naszymi możliwościami, jeśli nie zaplanujemy teraz, to możemy warzywa mieć dopiero za rok. Zawsze były warzywa, jakieś owoce. O działkę dbali moi rodzice, teraz pałeczkę przejmujemy my, bo swoja sałata, rzodkiewka, czy bób, to samo zdrowie. Dzieciaki poza warzywami uwielbiają owoce i w tym roku głównie na nie postawimy, bo po co robić coś, co nie do końca nam odpowiada. Swoje owoce, to sama słodycz, nawet jeśli nie są idealne. Rok temu najlepsze mieliśmy maliny, dzieci zjadały do późnej jesieni. Smaczne i zdrowe.



Zapisałam się do kilku grup tematycznych, żeby zrobić rozeznanie. Popytałam ludzi, którzy o owocach, warzywach mają trochę pojęcia i już wiem, że w tym roku na działce dbać najbardziej będziemy o krzaczki. W związku z tym, że kupowanie sadzonek, to dla mnie wciąż wyzwanie, bo zwyczajnie się nie znam, to zamawiać będę przez internet. Chciałabym kupić sadzonki krzewów owocowych, żeby zjadać swoje owoce. Warzywa też się pojawią, chociaż na pewno nie będzie ich tyle, ile było ich przez ostatnie lata, bo po pierwsze nie jesteśmy w stanie zjadać takich ilości, a po drugie wierzę, że o krzewy będę dbała z większym zapałem, niż pieliła ogórki. 

Mamy kilka drzew owocowych na działce - co roku najwięcej mamy wiśni. Są też śliwki i czereśnie. Mamy mały krzak malin i truskawki, które rok temu średni obrodziły, dlatego myślę, że teraz będzie trzeba ich trochę dosadzić, żeby za rok, czy dwa mieć tych truskawek już naprawdę sporo. Mam w głowie pomysł na zagospodarowanie kawałka działki tylko krzaczkami  - muszę jedynie poczytać, czy nie ma żadnych przeciwwskazań  do łączenia niektórych owoców, żeby nawzajem nie zabierały sobie z ziemi minerałów, które są im potrzebne do wzrostu. Chciałabym trochę nietypowych, innych owoców. Sama jako dzieciak uwielbiałam zjadać owoce prosto z krzaka, mam nadzieję, że moje maluchy się też do tego przekonają. Dzięki nowościom będę przemycała najróżniejsze witaminy, a co za tym idzie, będę budowała odporność przez wakacje, żeby w okresie jesiennym dzieci chorowały coraz mniej.


Nigdy nie mieliśmy borówek, a bardzo je lubimy, dlatego na pewno kilka krzaków znajdzie się na naszej działce. Dzieci najbardziej lubią świeże owoce zjadane prosto z gałązek - oczywiście garściami. Borówka jest wieloletnia, także jak raz się rozgości, to mam nadzieję, że przez wiele lat będziemy się nią cieszyć. Krzaczki borówki mogą pełnić też funkcję ozdobną dzięki liściom, które przebarwiają się w okresie jesiennym.


Bardzo chciałabym też mieć aronię, chociaż dowiedziałam się już, że potrzebuje ona sporo miejsca. I tu niestety muszę się zastanowić, czy znajdę aż tak spory kawałek. Owoce aronii, to bomba witaminowa, dlatego tak bardzo zależy mi na tym, żeby jednak była wśród moich owoców. Soki, mrożone owoce, czy nawet nalewki, to świetny pomysł.


Zwykłe maliny mamy - czerwone. Nasze kwitną późno, ale też długo, owocami cieszymy się do późnej jesieni. Moje dzieci maliny uwielbiają, ja też jestem ich wielką fanką. Wszystko, co z malinami, to dla mnie. Kiedy zaczęłam szperać w internecie, trafiłam na maliny żółte. W życiu takich nie jadłam i pomyślałam, że może warto by było chociaż kilka krzaków mieć "na spróbowanie". Niby owoce są bardzo słodkie, więc dzieci jadłyby je na pewno. Już widzę to zdziwienie, że owoce są żółte, a nie takie jak znają - czerwone. Zaskoczenie na pewno bardzo duże. 


Z takich dziwnych owoców, to jeszcze wpadła mi w oko porzeczka biała. Już widzę te owoce w różnych ciastach - w przeźroczystej galaretce, czy w całych kiściach położone jako ozdoba sernika. Lubię takie inne owoce. I wiem, że dla wielu, to nic nadzwyczajnego, ale dla mnie to nowość. Chciałabym się zaprzyjaźnić z naszą działką, chciałabym sprawić sobie frajdę uprawą owoców i warzyw. Wiem też, że bardzo dużo się muszę nauczyć, bo doświadczenie w tej kwestii mam słabe, ale jeśli nie będę próbowała, to na pewno się nie nauczę. 


Co jeszcze na działce? Dużo bobu. W poprzednie lato pierwszy raz mieliśmy go na działce, wyszedł świetny i bardzo dobry. Chciałabym go tak dużo, żeby móc zamrozić i zjadać ze smakiem w zimie. Na pewno ogórki, żeby zrobić kiszone, bo pyszne i zdrowe. Pomidory koktajlowe, te to co roku niosę do domu wiadrami - robię z nich przecier, sok, który później dodaję do zupy i sosów. Rzodkiewka, sałata, żeby zajadać swoje witaminy na kanapkach. Marchew, pietruszka, por i seler, żeby zupy gotować ze swoimi warzywami. I do soków wszystkie warzywa się przydadzą. Koniecznie buraki, chociaż kilka. Obiecałam dzieciakom w tym roku, że zrobię dla nich kawałek działki, na której będą mogły posiać swoje warzywa - będą mieli frajdę. Już planowali, rysowali na kartkach, jak to wszystko ma wyglądać. Nawet Matylda pytała, czy skupiłam już warzywa. Także plany są, chęci też. Czekamy do wiosny i działamy, żeby później korzystać jak na tych zdjęciach niżej.


INTERNET JEST DUŻY, ALE NIESTETY NIE JEST DLA KAŻDEGO

INTERNET JEST DUŻY, ALE NIESTETY NIE JEST DLA KAŻDEGO

Tytuł posta trochę przewrotny, bo przecież każdy z nas może decydować o sobie. Internet, to nieograniczony dostęp do wszystkiego, dosłownie. Mimo to trzeba pamiętać, że internet, to nie tylko nasz komputer, to też informacje, które czytamy, które udostępniamy, to zdjęcia, słowa, często nasze myśli. Internet wiele pamięta, czasem więcej niż nam się wydaje, bo przecież są treści archiwalne, ale nie o tym dziś. Skąd w ogóle ten post? Dlaczego o tym piszę? Już Ci tłumaczę. Po opublikowaniu wpisu o tym, jak wyglądała nasza kwarantanna, jak Dominik przechodził Covid i jak to wyglądało z mojej perspektywy, otrzymałam wiadomość, która w skrócie brzmiała: "dałaś się zmanipulować, wirusa nie ma, a ty wierzysz w każdą głupotę, którą przeczytasz w internecie". Z uśmiechem na twarzy odpisałam, że dostaję za to gruby hajs i nikt nie zmieni mojego zdania. Serio? Może nie jestem w tym internecie nie wiadomo jak długo, na pewno brakuje mi wiedzy, ale umiem rozpoznać, co jest zwykłym fałszem, od tego, co jest poparte badaniami naukowymi. 


Najpierw miałam nie poruszać tego tematu, bo i tak nie przekonam nikogo, kto ma tylko jeden punkt widzenia. Teraz jednak pomyślałam, że przerażające jest to, że są ludzie, którzy wierzą we wszystko, co widzą na fejsbuku, co zobaczą na jakichś filmikach, które najczęściej są stare i kompletnie niezwiązane z obecną sytuacją. Są ludzie, którzy wierzą Pani Zdzisi, która coś napisała w internecie, zamiast zaufać specjalistom? Bez żadnych dowodów, potwierdzeń? Gdzie w tym wszystkim nauka? Gdzie lata badań? 

Pandemia. Rok 2020 pięknie zweryfikował znajomości. Określił ludzi, dramatycznie nas podzielił, pokazał na jakim poziomie jest społeczeństwo. Najbardziej dobija jednak fakt, że nie potrafimy rozmawiać, bo przecież zdania możemy mieć różne. Możemy myśleć inaczej, ale kiedy pojawia się temat wirusa i szczepień, to zaczynają się takie dyskusje, które nierzadko kończą się trzaskaniem drzwiami. Za wszelką cenę każdy chce być mądrzejszy i chce udowodnić swoją rację. W takiej sytuacji najłatwiej zadać pytanie o źródło wiedzy i temat się ucina, bo: "ktoś, gdzieś wrzucił na fejsbuku i ja to widziałam i tam tak powiedzieli..." - no także zakończmy temat, bo ta rozmowa do niczego dobrego nie prowadzi. Marzy mi się, żeby każdy szanował drugiego człowieka i to, że może myśleć inaczej, żeby nie było obrzucania błotem, wyśmiewania się i odsuwania od siebie jeszcze bardziej, bo chyba wspólnie powinno nam zależeć na tym, żeby wrócić do normalności, żeby w końcu żyć tak jak dawniej - na pewno inaczej, bo nie da się już żyć tak jak kiedyś.

Są też rozmowy na poziomie. Rozmowa z sobą bardzo inteligentną, oczytaną i mającą pojęcie na wiele tematów, ale akurat tematem szczepień i Covidu była średnio zainteresowana. Przeczytała gdzieś o powikłaniach po szczepionce - gorączka, ból w miejscu szczepienia - i jak generalnie staram się nie wchodzić w dyskusje na ten temat, tak wtedy wyjątkowo się odezwałam. Prawie się pokłóciliśmy, bo podniosłam trochę głos, ta osoba źle to odebrał (myślała, że na siłę chcę ją przekonać do zaszczepienia się - choć tak, uważam, że powinniśmy się zaszczepić!). Powiedziałam wtedy, ze przecież to są możliwe objawy po szczepieniach, że dzieci mają gorączki, że mają zaczerwienienia, że smaruje się miejsce wkłucia, że podaje się środki przeciwbólowe i z tego nikt nie robi tragedii. Trochę nie kumam tego całego oburzenia w momencie, kiedy na temat samej szczepionki ma się znikomą wiedzę. Wystarczy poszperać, poszukać badań naukowych, poświęcić chwilę, żeby później móc się wypowiadać i mieć argumenty.

Może temat Covidu zakończę tak  - z faktami się nie dyskutuje, one są i koniec. Drugą sprawą jest to, jak Polska, jak rząd z pandemią sobie nie radzi...

Wiesz, jak czasem patrzę, co ludzie wypisują w internecie, na co sobie pozwalają, to zastanawiam się, kto siedzi po drugiej stronie. Obrażanie, wyzwiska, brak podstawowej wiedzy. Serio? Swoją frustrację trzeba wywalać przez internet? Ja choć nie biegam, to bym pobiegała, żeby mi głupoty do głowy nie przychodziły. Dlatego uważam, że są ludzie, którzy bardzo dobrze robią nie zakładając kont na portalach społecznościowych - internet nie jest dla każdego.

I to nie jest tak, że internet to zło wcielone i w ogóle powinniśmy przestać z niego korzystać. Wręcz przeciwnie. To niesamowite źródło wiedzy, perspektyw, w obecnych czasach możliwość kontakt z najbliższymi. Byłabym hipokrytką, gdybym Tobie pisała, że internet jest do bani, a sama korzystała z tego, co mi daje. Poza tym przecież ja sama tu piszę, sama udostępniam jakieś treści, czasem zarabiam, więc po prostu internet jest potrzebny, jest świetny, ale trzeba umieć dostosować treści, trzeba umieć przesiewać informacje i często kierować się swoim rozsądkiem.

Copyright © 2014 ja-matka.pl , Blogger