Wiem, tytuł jak w tanim filmie, ale to co Ci dziś opowiem, to trochę jak historia serialowa. Gdyby opowiadał mi to człowiek, którego nie znam, to pomyślałabym, że takie rzeczy nie dzieją się naprawdę. Długo nosiłam się z zamiarem napisania czegokolwiek. Nawet w tej chwili nie jestem pewna, czy to dobry moment, choć wiem, że jestem gotowa. Kilka dni temu pierwszy raz poczułam się wolna i spokojna. Tego spokoju brakowało mi przez ostatnie lata. To nie będzie łatwa opowieść. Nie spodziewaj się szczegółów, to zbyt intymne, jednak myślę, że ogólniki dają do myślenia i pokażą drugą stronę medalu.
Nigdy nie byłam dziewczyną, którą lubi się za uśmiechać, którą lubi się, bo jest miła, sympatyczna. Na pierwszy rzut oka jestem niemiła, zadufana w sobie. Zdecydowanie zyskuję przy bliższym poznaniu. Najpierw zawsze obserwuję, słucham, jestem z boku. Ktoś, kto mnie nie zna, oceni mnie po minie, po wyglądzie, po tym, co usłyszy od drugiego człowieka, co zobaczy w skrawkach na insta. Moi najbliżsi zawsze mówią, że każdy, kto mnie zna, nie uwierzy w brednie, które słyszy na mój temat. Ale wiesz, jeśli słyszysz coś raz, to olewasz, ale gdy to samo słyszysz po raz piąty, to w pierwszym odruchu zaczynasz się zastanawiać, co z Tobą jest nie tak. I tak było ze mną. Choć znam swoją siłę, wierzę w siebie i swoje możliwości, to jednak zwątpiłam. Ścisk w żołądku, strach, lęk, smutek i maska na twarzy - to moja codzienność. Czasem tylko pękałam. Nie broniłam się, bo wiedziałam, że nie warto. Zaakceptowałam sytuację i żyłam sobie dalej. Stawałam się coraz bardziej obojętna. Aż nagle, przyszedł dzień, kiedy miałam totalny luz. W jednej chwili zdałam sobie sprawę, że to koniec. To był moment, kiedy wiedziałam, że przepracowałam wszystko to, co wcześniej tak bardzo mnie bolało. Pomyślałam wtedy: "wracaj Karolina". Na mojej drodze przez ostatni rok pojawiali się ludzie, którzy mimochodem chcieli mi pokazać, ile jestem warta, nie widziałam tego. Nie dostrzegałam. Bałam się pisać, bałam się być tutaj. Nie chciałam prowokować, chciałam spokojnie żyć. Wyznaczyłam sobie maleńkie cele. Kroczki tak małe, że dla wielu z Was nie byłyby one żadnym wyznacznikiem. Zdecydowałam. Koniec. Wracam.
Otwieram się za szybko, zbyt dużo daję z siebie. Jestem tolerancyjna, staram się zrozumieć każdy punkt widzenia. Usprawiedliwiam innych. Wierzę, że ludzie są dobrzy, że chcą się zmienić. Nie zakładam z góry złych intencji. I zawsze, absolutnie zawsze okazuje się, że jestem naiwna, że wybaczam zbyt łatwo i zbyt często. Przywiązuję się do ludzi, angażuje się, oddaje całą siebie. Dużo czasu zajęło mi, żeby nauczyć się stawiać granice, żeby się wyłączyć i odejść od ludzi, którzy nie zrobiliby dla mnie nic. Oczywiście, jak postawiłam granice, to okazało się, że się zmieniłam i jestem inna, nie da się ze mną żyć. No trudno. Jak się nie da, to nie żyjmy razem. Tyle.
Mam radar. Przekazała mi go Moja Mama. Wyczuwam ludzi na odległość, ale zawsze daje drugą szanse. Dawałam, daję i pewnie dawać będę. Mimo że wszystkie znaki na niebie mówiły, że cierpieć będę ja. Mimo, że dziewięć z dziesięciu osób mówiło mi, żebym odpuściła, olała, a już na pewno uważała. Postanowiłam inaczej, co prawie doprowadziło do tragedii. Dlaczego? Dlatego, że doszło do momentu, kiedy to ja przestałam lubić siebie za to, co ktoś o mnie mówił i myślał. Ilość łez, które wylałam, ilość nocy, których nie przespałam. Nie wiem, czy znasz ten stan, kiedy jest z Tobą tak źle, że jedyne o czym myślisz, to jak najprostsze rozwiązanie, choćbyś miała cierpieć i do końca żyć inaczej niż zakładałaś. Drugi raz w życiu byłam w miejscu, z którego sama nie wiem, jak się wygrzebałam. Przełomem był list, który napisałam do bliskiej mi osoby - pisałam tam wszystko, straszne rzeczy, moje odczucia, emocje, które towarzyszą mi każdego dnia, pisałam rzeczy, których teraz się boję - listu nie wysłałam, ale kiedy się wyciszyłam, to przeczytałam go jeszcze raz, stwierdziłam wtedy, że list pisałam sama do siebie, bo tak bardzo potrzebowałam wsparcia, tak bardzo chciałam się pogłaskać. Nie wstydzę się tego, co w nim było. Wstydzę się jedynie tego, że pozwoliłam komuś na doprowadzenie mnie do takiego stanu. Do takiego stanu, że gdyby trwał dłużej, albo gdybym nie była tak silna, jak jestem, to mogłabym zrobić rzeczy, których konsekwencje mogłyby być moim życiowym dramatem. Kiedyś byłam furiatką - reagowałam głośno i intensywnie, teraz wiem, że to obojętność jest najgorsza, była moją bronią i pomogła mi przetrwać. Pomogła mi też rozmowa, kiedy się otworzyłam i powiedziałam wprost, że dłużej nie dam rady. Ta rozmowa uświadomiła mi, że nie jestem sama, że zawsze mam jakieś wyjście. Z perspektywy czasu wiem, że zawsze kiedy myślę, że to jest najgorszy moment w moim życiu, to po chwili okazuje się, że to tylko moment. On mija.
To była długa droga, długi proces, to na pewno jeszcze potrwa, ale chcę, żebyście wiedziały, że każdy się z czymś zmaga, że nikt nie może Was krzywdzić, a jeśli to robi, to należy się odciąć, bo jak ktoś skrzywdził raz, drugi, trzeci..., to będzie to robił już zawsze. Pomału odzyskuję skrzydła i próbuję wznieść się do góry.. Pojawiły się plany, małe cele. Idę swoją drogą. W swoim tempie. Tak jak chcemy my. Nie ktoś. My.
Na koniec chcę Ci powiedzieć jeszcze jedno. Władza jest przereklamowana. Brak kontroli doprowadza do szaleństwa. Chora miłość przeradza się w nienawiść. Strata jest zawsze po coś. Kiedy, ktoś mierzy Cię swoją miarą, to tak naprawdę pokazuje, jaki jest słaby. Kiedy przestajemy lubić ludzi, to nie będziemy w stanie zadbać o siebie. Kiedy ktoś Cię zastrasza, to próbuje swoich sił. Odpuść. Nie warto. Pamiętaj. Bądź ważna sama dla siebie. To, jak ktoś Cię postrzega nie jest żadnym wyznacznikiem, bo zawsze, absolutnie zawsze, kiedy ludzie się do Ciebie zbliżą, to zrozumieją. Nie zabijaj się, nie udowadniaj niczego na siłę. Potrzebny jest czas.