W II CIĄŻĘ ZAJDĘ MIGIEM

W II CIĄŻĘ ZAJDĘ MIGIEM

Pamiętacie ten wpis?
Ja pamiętam bardzo dobrze. Pamiętam, bo stał się dla mnie takim oczyszczeniem. Często do niego wracałam, często czytałam Wasze komentarze - dzisiaj mogę podziękować za każde kciuki, za każde dobre słowo.

Tak, tak - to oznacza, że jestem w ciąży. Wyczekanej, upragnionej. Innej niż ta z Matyldą. Rozpoczynamy 15 tydzień. Dzidziulek jest zdrowy, a wszelkie obawy o to, czy pojawi się serduszko, czy przezierność karkowa będzie się mieściła w granicach normy, poszły w niepamięć. Będziemy rodzicami po raz drugi.


W ciążę z Matyldą zaszłam prawie od razu po wypowiedzeniu marzenia "chciałabym być mamą", więc byłam przekonana, że i w II ciążę zajdę szybko. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, jak bardzo się pomyliłam.

Nie będę opowiadała, jak to wszystko wyglądało krok po kroku, ale na nasze nieszczęście poznaliśmy znaczenia słów, o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Co miesięczne wizyty u lekarza, hormony, monitoring cyklu dały w kość. Strach, że nie będziemy mogli mieć dzieci też się pojawił i choć mieliśmy już gotowe rozwiązanie, to jednak w głowach był lęk... Dzisiaj obydwoje się uśmiechamy i nie wykluczamy, że to nasze ostatnie dziecko :-D. Matylda jest na etapie porannego witania się z dzidzią i mówienia dobranoc co wieczór. 

O tym, jaka jest ta ciąża, jak ją przeżywam i co się dzieje ze mną - opowiem innym razem. Dzisiaj Mati ma gorączkę, a ja pukam się w głowę. Zastanawiam się, co będzie po urodzeniu drugiego bąbelka, bo przecież początek jest najtrudniejszy. Boję się tak samo, jak cieszę. I znów marudzę, że nie mam nikogo bliskiego obok siebie... Najważniejsze jest jednak to, że znów mam dwa serca w jednym ciele :-).

Dzisiaj witamy na świecie Nikodema (synek naszych znajomych) - cześć Maluszku <3
W ŻYCIU NIE MOŻNA MIEĆ WSZYSTKIEGO

W ŻYCIU NIE MOŻNA MIEĆ WSZYSTKIEGO

Nastrój mam nędzny. Stanowczo za długo czuję się do dupy. Zastanawiam się, rozmyślam, zadaje pytania. Czekam. Tylko czasem sama nie wiem na co. Życie wszystko weryfikuje, a ja zwyczajnie doszłam do wniosku, że nie można mieć wszystkiego... Czekam na tęcze, kolorową, radosną - czekam.


Wiele rzeczy w życiu chciałam, o wielu marzyłam. Najgorsze jest jednak to, że tak mało mi się udało. Wiem, że niby wszystko przede mną, że jestem jeszcze młoda, ale czasu cofnąć się nie da...

Marzyłam o szkole, studiach, karierze. Wiecie, byłam dobrą uczennicą, w której pokładało się ogromne nadzieje, do tego byłam mega ambitna - chciałam wiele, działałam. Zaraz po maturze poszłam na studia - matematyczne, po pół roku ze względu na kasę musiałam przerwać naukę. Wierzyłam, że to chwilowe. Niestety nie dałam rady. Później próbowałam jeszcze raz, ale szybko się poddałam. Dzisiaj marzę, ale po pierwsze kasa, po drugie brak możliwości. Jednak wierzę, ciągle wierzę. Kariera wynika z pierwszego, bo co ja mogę po maturze? 

Marzyłam o małym domku z ogródkiem. Widziałam tam gromadkę biegających dzieci. Huśtawkę. Pachnące poziomki i wielkie drzewo czereśniowe. Tylko co można w pojedynkę? Pomarzyć. Kiedy ciągle ktoś lub coś podcina Ci skrzydła, to wszystko traci sens - bo po co?

Marzyłam o ślubie, mężu i dzieciach. Tymczasem mam dzieci, partnera i konkubinat (tak to się chyba nazywa). Może to staroświeckie, ale chciałam tak po kolei...

Marzyłam życiu w bajce. Rzeczywistość mnie rozczarowała.

Marzyłam o miłości jak z filmu, jak z książki - dziś wiem, że takiej nie ma. Owszem ludzie się kochają, miłość ich uskrzydla, ale wszędzie są problemu, wszędzie bywa ciężko. 

Marzyłam o byciu nie tylko matką. Chciałam też być kobietą. Zatraciłam się, ale mam tego świadomość, więc krok do przodu zrobiłam. Teraz pora na zmiany, tylko czy ma to sens?

Marzyłam o wielu rzeczach - tych dla ciała i tych dla duszy. Dziś nie mam na to siły. Jestem tu i teraz, a tu jest szaro i buro, niestety.


Patrzę na śpiącą Matyldę, uśmiecham się do siebie. Wiem, że mam coś najważniejszego. 
Mam JĄ! 
Ona zawsze będzie dawała powód do radości. Bezwarunkową miłość. Szczęście.


Włączył mi się tryb narzekacza - wiem. Czasem trzeba się tak oczyścić, wyrzucić wszystko, żeby rano wstać i się uśmiechnąć. Mam nadzieję, że jutro i na mojej twarzy pojawi się uśmiech...

URODZIŁAM SAMA - JESTEM PRAWDZIWĄ MATKĄ

Do tej pory nie robiły na mnie wrażenia afery internetowe. Nie wypowiadałam się w kwestii malowania paznokci, karmienia piersią, czy zakładania rajstop. Stoję z boku, obserwuję, ale nie mam potrzeby udzielania się i obstawania po czyjejś stronie. Zwyczajnie, to nie moja bajka.

Postanowiłam jednak, że w tym temacie się wypowiem, bo szlag mnie trafia. Wkurzam się na samą myśl. Od kilku dni całe internety huczą nt. cięcia cesarskiego. "Prawdziwe matki" krzyczą, że tylko one mają racje, bo rodziły naturalnie i dzięki temu są prawdziwymi kobietami. Wiecie, że cesarka to nie poród? Jakaś paranoja normalnie. Zastanawiam się, kim są osoby, który tworzą takie akcje. Jak matki mogą dzielić same siebie na te, które są lepsze i gorsze? O co chodzi?

Sama urodziłam naturalnie bez znieczulenia (a szkoda), ale nie jest to dla mnie powód do dumy. Urodziłam, jak miliony kobiet na świecie. Cieszę się, że Matylda jest zdrowa i nie miałyśmy żadnych komplikacji. Kilka dni przed ewentualną próbą wywołania porodu, lekarka poinformowała mnie, że jeśli się nie uda, to będziemy operować - byłam przerażona, ale wiadomo, że życie Mati byłoby najważniejsze. Na szczęście poród rozpoczął się sam. Kilka lat wcześniej miałam zabieg na przepuklinę - kilka szwów na brzuchu. Po wszystkim czułam się jak wrak. Zgięta w pół chodziłam prze tydzień, więc pewnie z tego wynikał mój lęk do operacji. Od początku było dla mnie oczywiste, że chcę rodzić sama, ale nie linczuję kobiet, które podejmują inne decyzje. Dajcie ludziom możliwość wyboru. Nawet jeśli kobieta ma cesarkę na własne życzenie, to też jej sprawa - jej kasa i nic nikomu do tego, niech tylko nie stęka później, jak jej źle i niedobrze, bo blizna ciągnie, bo ruszyć się nie może. Pamiętajcie, że cesarskie cięcie, to poważna operacja.

Zdaję sobie sprawę z tego, że cięć cesarskich jest bardzo dużo. Operacje ze wskazaniem ratują życie dziecka, matki - są jedyną możliwością, żeby dzieciątko przyszło na świat. W szpitalu po porodzie leżały ze mną dwie kobiety po cięciu. Obydwie wiedziały, że tak być musi. Współczułam im strasznie. Ja dwie godziny po porodzie byłam wykąpana i prawie w pełni sprawna. One ledwie się ruszały. Wiem, że to też kwestia odporności na ból, ale kiedy widziałam, jak mdleją, zalewa je pot i nie są w stanie same opiekować się dzieckiem, to byłam przerażona. I moje krzyki na porodówce, że mają mnie ciąć odeszły w niepamięć, bo nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak ja bym funkcjonowała. Dziś wiem, że dla mnie cesarka to ostateczność, ale nigdy nie powiem, że matka, która nie urodziła sama, nie jest matką, albo że poród siłami natury dodaje kobiecości. Błagam, dajcie spokój - niech wyznacznikiem kobiecości i tego, czy jestem matką nie będą porody, karmienie piersią, czy długość nóg.

Poprosiłam dwie bliskie mi osoby, żeby napisały o swoich porodach - obydwie rodziły przez cc. Chciałam, żeby pokazały, że one też przeżywają poród, a rozłąka z dzieckiem jest czym okropnym. Obydwie czuły ból, obydwie cierpiały.

M.: "Mój poród do łatwych nie należał, wydawać by się mogło, że wszystko miałam zaplanowane. Chodziłam do szkoły rodzenia, miałam świetną panią ginekolog i nawet swoją położną. Dzisiaj już wiem, że postąpiłabym zupełnie inaczej, ale że był to mój pierwszy raz, zupełnie zdałam się na fachowców. Poród nie zaczął się sam, był wywoływany w 41 tygodniu. Dlaczego? Teraz już wiem, że jeszcze było na to za wcześnie, ale akurat moja ginekolog miała wtedy dyżur i stwierdziła, że spróbujemy urodzić. Do szpitala stawiłam się rano, dostałam kroplówkę z oksytocyną i się zaczęło. Skurcze były okropne, myślałam, że kręgosłup mi rozerwie, po jakimś czasie pojawiła się moja ginekolog i przebiła mi wody płodowe. Rozwarcie postępowało bardzo wolno. Po godz. 21 było tylko 7 centymetrów, a ja już byłam wycieńczona. O 21.45 padła decyzja, że robimy cesarkę. Byłam ostatnią dziewczyną, która rodziła tego dnia, a było nas 7 i wierzcie lub nie tylko dwie dziewczyny urodziły wtedy naturalnie. Po cesarce było ciężko. Ciężko się podnieść i wyprostować. Córcię tak na prawdę zobaczyłam dopiero rano, jak mi ją przynieśli, dobrze że mój mąż miał wolne i rano do mnie od razu przyjechał. To on był pierwszą osobą, która ją przewijała, bo ja nie byłam w stanie od razu podnieść się z łóżka. Kolejne dni po wypisaniu ze szpitala też nie były łatwe, bo rana nie chciała się dobrze goić i musiałam chodzić do chirurga na jej czyszczenie, koszmarne uczucie jak ktoś ci nacina na nowo i grzebie w ranie."

K.: "W momencie kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, zaczęły mi przychodzić myśli związane z porodem, jak to będzie, jak to przeżyje itp. Cały czas nie odpuszczałam myśli o tym, że będę rodzić inaczej niż naturalnie, było to jakby zakodowane w mojej głowie, że inna opcja nie wchodzi w rachubę. Zapisałam się do szkoły rodzenia, żeby dowiedzieć się jak najwięcej, jak to przejść i przygotować się jak najlepiej (o ile można się przygotować). Chodziłam co 4 tygodnie do lekarza i nic nie wskazywało na to, że będę rodzić inaczej. Moja Pani Doktor pod koniec ciąży oznajmiła mi, że jednak nie mogę rodzić sama,mój świat w tym momencie się zawalił. Nie dopuszczałam myśli do siebie, że mam mieć cc, chociaż było już wcześniej podejrzenie, że w taki sposób może trzeba będzie rozwiązać ciąże.Wskazanie do cc było z powodu wcześniejszej operacji na jajnik, która odbyła się rok przed zajściem w ciąże i było duże prawdopodobieństwo, że rana pooperacyjna mogłaby się rozejść. Na początku strasznie się buntowałam, płakałam, że nie chce przezywać tego ponownie, mam na myśli bólu po operacji, wkłucia w kręgosłup i te wszystkie rzeczy związane z samą operacją. Wcześniejsze operacje, a może nawet nie same operacje, tylko już po, przeżyłam strasznie, więc miałam traumę związana z tym faktem. Drugą rzeczą było to, że poczułam się jak niepełnowartościowe kobieta, że nie przeżyje tego wszystkiego, co wiąże się z porodem naturalnym. Każdego dzień biłam się z myślami, jak to będzie, jak ja to przeżyje i do tego dziecko, skoro ostatnio ledwo co sama się poruszałam. Gdy nadszedł dzień cc byłam już pogodzona. Zostałam przyjęta do szpitala, bo poszłam na wyznaczony termin, chociaż nie było miejsc na patologii i położyli mnie na porodówkę. Na porodówce zostało mi podłączone ktg i miałam czekać na swoją kolej, bo najpierw szły przypadki pilne. Zostałam wzięta na sale operacyjna jako 3, miałam szczęście, bo trochę bym poczekała - w tym dniu było 9 cc. Moja lekarka mnie wcisnęła i sama przeprowadzała moje cc. Cieszyłam się, że to ona, bo jednak mnie zna i tak w ogóle raźniej. Samo cc odbyło się prawie bez komplikacji, chociaż mały mi się zaklinował pod zrębem i nie mogli go wyciągnąć, trochę grozy przeżyłam, ale się udało. Gdy już przyszedł mój synuś na świat poczułam ulgę i szczęście, że już będziemy razem, pokazali mi go na sekundę i zabrali. Po przewiezieniu na salę pooperacyjną byłam już sama, bez dziecka, bez męża - całkowity zakaz wizyt i to trochę było przerażające, bo przez chwile chociaż chciałam być z mężem i z Kubusiem, ale niestety zakaz to zakaz.Kubę przywieźli mi o godzinie 16 na próbę karmienia, a urodził się 12.35, więc trochę czasu minęło, może wyda się to trochę dziwne, ale cieszyłam się, że mogę odpocząć. Po karmieniu pół godzinnym zabrali małego i zobaczyłam go dopiero o 8 rano dnia następnego. Moje obawy i niepokoje nagle zniknęły, chęć przebywania, opiekowania się swoim maleństwem zabiła cały ból związany z cc. Nie miałam większych problemów z podnoszeniem dziecka, z chodzenie, wstawaniem do niego - miłość i szczęście po prostu zagłuszyły wszystkie rzeczy negatywne. Z każdym dniem było coraz lepiej, doszłam szybko do siebie, po 4 dniach wyszliśmy do domu i już było super. Z perspektywy czasu nie zamienił bym się chyba z osobami, które rodziły naturalnie, chociaż nie forma porodu jest najważniejsza. Najważniejsze, że nosimy nasze pociechy przez 9 miesięcy pod sercem i kochamy od pierwszego dnia ich istnienia. Nie czuję się na ta chwile gorzej od dziewczyn rodzących naturalnie, jestem tak samo pełnowartościowa kobieta jak one i wiem że następna ciąża tez będzie rozwiązywana w ten sam sposób."

Znam obydwie dziewczyny i ich dzieci, nie zauważyłam, żeby w relacji matka - dziecko coś kulało. Dzieci są wypieszczone i kochane. A dziewczyny są wyjątkowymi matkami. Dziewczyny - bardzo Wam dziękuję za Wasze słowa <3.

Każda z nas jest wyjątkowa.

Każda z nas jest prawdziwa.

Każda, jest najlepszą matką dla swojego dziecka.
CICHE ANIOŁKI

CICHE ANIOŁKI

Jakiś czas temu na fb skomentowałam (poniższe) zdjęcie - "mam takie trzy :-(" - wczoraj trafiłam znowu na to zdjęcie i doczytałam, że rzeźba dotyczy cierpienia matki, która poddała się aborcji, pokazuje, że dziecko ma swoją godność. Poczułam, że muszę się do tego odnieść. Poczułam, że powinnam się trochę uzewnętrznić...

źródło
Owszem mam takie trzy - CICHE ANIOŁKI, ale są to dzieci, które się nie urodziły, bo nie dostały takiej szansy, bo coś się nie udało, bo natura zdecydowała inaczej. Dziś myślę o tym, że tak miało być. Nie, nie rozpaczam. Tak, jest mi przykro. Nie oczekuję wsparcia. Zwyczajnie potrzebuję to z siebie wyrzucić.

Wbrew pozorom, najtrudniej było po urodzeniu Matyldy, kiedy patrzyłam na nią i myślałam, że obok niej powinien leżeć jeszcze jeden mały człowiek. Kiedy karmiłam ją i myślałam sobie, jakby to było z dwójką. Po kilku rozmowach z M., po chwilach płaczu - przestałam o tym myśleć. Tak musiało być, nie obwiniałam się, nie obwiniałam nikogo - zaczęłam cieszyć się macierzyństwem. Ciąża z Matylda była ciężka, trudna, zagrożona - dlatego też w trakcie jakoś nie odczułam straty, dopiero później dopadły mnie emocje.

Zrobiłam test. Cieszyłam się. Skakałam pod niebiosa. Wiecie, jak to jest, jeśli się na coś czeka - radość nie do opisania. Zrobiłam betę - jest ciąża. Umówiłam się do lekarza za kilka tygodni, bo nie chciałam lecieć od razu. Kilka dni przed wizytą zrobiłam znowu betę. Czułam, że coś się dzieje niedobrego. Beta spada - kurde! Miałam jeszcze nadzieję, myślałam, że może to ciąża bliźniacza i znowu się coś chrzani. Jednak nie. Żadnych plamień, krwawień. Na usg nic. Brak miesiączki przez dłuższy czas. Telefon do lekarza:"proszę zrobić betę, żeby wykluczyć ciążą pozamaciczną, jak beta będzie jakakolwiek, to rano zapraszam na oddział" - strzał w pysk. Beta zerowa, kilka dni później miesiączka. Poczułam ulgę, ale i ogromną stratę. Płakałam, ale otrzepałam się i poszłam dalej, bo przecież widocznie tak miało być.

Pierwsza strata. Nie odczułam jej prawie wcale. Wyłączyłam myślenie, dałam sobie kopa i poszłam dalej. Z perspektywy czasu wiem, że najbardziej bolała mnie właśnie ta strata. Wiem, że to jej nie przepracowałam, nie oswoiłam się. Boli do dziś. Tylko dziś jest Mati - uśmiecha się i wynagradza wszystko. Nie, nie zastępuje "tego" dziecka, ale pozwala przestać myśleć.

Może własnie zostanę zlinczowana, ale dla mnie połączone komórki damskie i męskie, to jeszcze nie dziecko. Plamka na usg, której nie bije serce, też dla mnie nie jest dzieckiem. Nie umiem myśleć w takich kategoriach. Gdybym tak myślała, to musiałabym opłakiwać każdą ciążę, która się nie zagnieździła, a przecież takich ciąż, o których w ogóle nie wiemy jest wiele. Mimo że nosiłam Matyldę w brzuchu, to do tej pory ciężko mi w to uwierzyć. Pamiętam jak na którymś usg było już widać ręce, nóżki - wszystko, a ja po powrocie do domu gadałam do zdjęcia. Rozumiecie? Do zdjęcia! Nie do brzucha. Dopiero, kiedy Młoda zaczęła szaleć w brzuchu, kiedy dawała o sobie znać, to wiedziałam, że jest, że na Nią czekamy :-).

Należę do ludzi, którzy dużo noszą w sercu, ale rzadko pokazują to na zewnątrz. Potrafię nakładać maskę, uśmiechać się i iść z podniesioną głową. To chyba dobrze, bo nie lubię obciążać innych swoimi problemami. Z wieloma przeciwnościami potrafię się pogodzić, potrafię myśleć, że tak jest lepiej, tak być musiało - koniec. Tylko czasem przychodzi chwila zwątpienia, wtedy otworzę się przed kimś ważnym, wyjątkowym, popłaczę, wezmę gorącą kąpiel, wypiję lampkę wina i jest lepiej.
Copyright © 2014 ja-matka.pl , Blogger