Ze szpitala wyszłyśmy tydzień temu. Musiałam przetrawić emocje związane z pobytem tam, z opieką, z czasem tam spędzonym. Aj, było ciężko, ale wiadomo, że dla dziecka zrobimy wszystko. Pobyt osoby dorosłej w szpitalu jest niczym w porównaniu z przebywaniem tam z dzieckiem...
Mati rozchorowała się w czwartek. Najpierw pomyślałam, że to zwykła jelitówka, więc nie będę panikować. Do lekarza miałam się wybrać w piątek, ale że wszystkie objawy ustąpiły, a pojawiła się tylko temperatura, to zrezygnowałam. Podawałam elektrolity, coś osłonowego na brzuszek i Smectę. Matylda bardzo dużo piła, nie martwiłam się o odwodnienie. Wieczorem stan Mati pogorszył się, objawy wróciły, Postanowiliśmy jechać na SOR.
Pojechaliśmy do szpitala wojewódzkiego. Kolejki nie było, ale za nami rosła już w mgnieniu oka. Przed nami w gabinecie był maluszek z ospą, salę trzeba było naświetlić, co z tego skoro mama maluszka czekała 15 minut w poczekalni z innymi dziećmi... Szkoda gadać. Weszliśmy. Posępna Pani Doktor wysłuchała mnie, popatrzyła i skierowała na badanie krwi. Dla mnie dramat, Matylda nigdy nie miała pobieranej krwi, płakałam razem z nią :-(. Nie jestem twardzielką. Lekarka obejrzała wynik i skierowała na oddział, ale innego szpitala:"u nas nie ma miejsc". Dziewczynkę przed nami też skierowała i chłopca tak samo... Pojechaliśmy do kolejnego szpitala. Matylda płakała, była zmęczona. Miałam ochotę wrócić do domu.
W szpitalu "miejskim" czekaliśmy pół godziny. Po czym wyszła Pani Doktor i z góry powiedziała, że Ona nikogo nie przyjmuje i każdemu wypisuje odmowy. Myślałam, że wyjdę z siebie. Byłam wściekła, zmęczona i chciałam ulżyć Mati. Na wypisanie odmowy i badanie czekaliśmy kolejną godzinę. Musiałam podpisać dokument mówiący o tym, że rezygnuję z przejazdu transportem medycznym.
Wróciliśmy do szpitala wojewódzkiego, spotkaliśmy Panią Doktor, która nas odesłała, odkręciła głowę w drugą stronę. Zostaliśmy przyjęci. Pielęgniarki nas przyjmujące miłe i sympatyczne, Pani Doktor na oddziel jeszcze bardziej przyjazna. W końcu poczułam, że ktoś się nami zajmie. Pielęgniarki, które miały nocny dyżur, były dosłownie "do rany przyłóż". Pokazały wszystko. Przeprosiły, że mała sala, że nie mam dojścia do łóżeczka. Powiedziały, gdzie woda dla dzieci, herbata. Z Matyldą obchodziły się jak z jajkiem. Idealne osoby na idealnym stanowisku. W łóżku byłyśmy po 23, a z domu wyszliśmy o 19 - tej...
Generalnie salowe jak zawsze miłe i uczynne. Lekarze o dziwo kompetentni i zaradni, z ogromną miłością do dzieci. Pielęgniarki nie były już tak sympatyczne, jak TE z nocnej zmiany, ale było znośnie. Poza kilkoma sytuacjami:
* położono nas w "izolacji" ze zdrowym chłopcem (matka odchodziła od zmysłów, żeby Młody się nie zaraził), sala izolatką była tylko z nazwy, fakt Matylda wychodzić nie mogła, ale ja mogłam chodzić w tą i z powrotem, odwiedzający mogli wchodzić i wychodzić bez fartucha - śmiech na sali, podłoga myta spirytusem dawała taki zapach, że czułam się pijana...
* w sobotę widziałam, że Matyldę boli brzuszek, uzgodniłam z pielęgniarką, że jeśli nadal tak będzie, to na noc poprosimy o środek przeciwbólowy - poszłam więc wieczorem, od drugiej pielęgniarki usłyszałam, że nic mi nie da "na zaś", tłumaczę jak krowie na łące, że tak dogadałam się z jej koleżanką, ona dalej swoje - poszłam nie było sensu dyskutować, przyszła pielęgniarka, z którą rozmawiałam wcześniej, podała Matyldzie syropek, Mati poszła spać
* przyszła nocna zmiana - po godzinie 20 przychodzi pielęgniarka i pyta, czy Matylda długo będzie spała, odpowiadam, że do rana, "nie, ona nie może, muszę pobrać krew, proszę ją obudzić", wiem, że to jej praca, że zlecenia itd., ale przecież to są dzieci, wiecie w jakim Mati była stanie, jak obudziłam ją tylko na zastrzyk, myślałam, że serce mi pęknie,
* największym problemem jednak okazało się zbadanie moczu, woreczek podklejaliśmy przez 2 dni i nic, z pojemniczkiem biegałam przez 1,5 h - nic z tego, w poniedziałek ostatnia szansa, do 13 Mati się zawzięła i siku nie zrobiła, w końcu wstawiłam ją do wanny, puściłam wodę, myłyśmy jej misia, czekałam i czekałam - udało się, ale oczywiście nasłuchałam się od pielęgniarek, że ma zrobić siku i koniec, odpowiedziałam w końcu, że jak się obudzi, to z niej wycisnę, bo przecież wystarczy poskakać po brzuszku, nakrzyczeć na dziecko i gotowe...
W moim szpitalu doba za łóżko kosztuje 16,20 zł, nie wiem za co, nie wiem po co, nie wiem dlaczego. Zapłaciłam, bo logiczne, że nie zostawiłabym Matyldy samej, ale tak naprawdę z racji tego, że dostępu do łóżeczka nie miałam wcale, to mogłam pisać prośbę o umorzenie opłaty.
Było jeszcze kilka sytuacji, które pobudzały moje emocje, ale nie dotyczyły bezpośrednio mnie, więc nie będę ich opisywać.
W szpitalu najgorsze jest to, że widzimy te biedne, chore dzieci. Nasza jelitówka była niczym wobec wodogłowia, chorego serca, czy dziecka, które zostawiła matka. Patrzyłam na te biedne maleństwa i dziękowałam Bogu, że Matylda jest zdrowa. Gdybym tylko mogła, gdybym tylko miała możliwość, to pomogłabym każdemu maluszkowi osobno. Wierzę, że dzieciaki wyzdrowieją i będą szczęśliwe.
Nie chcę się porównywać z matkami, których dzieci przechodziły o wiele bardziej poważne choroby. Nie chcę robić z siebie męczennicy, ale chyba każda matka przyzna, że pobyt w szpitalu, to dramat. Nie chcę też oceniać wszystkich pielęgniarek, salowych czy lekarzy - nie chcę ich wrzucać do jednego worka, ale niestety niektórzy z nich minęli się z powołaniem. Wiem, to ich praca, ale to szczególny rodzaj pracy, który wymaga ogromnego zaangażowania. Wierzę, że mamy wpływ na służbę zdrowia, a z roku na rok będzie co raz lepiej.